Twarze szlaku katowickich murali: Camej

Na ulicy na wszystko jest miejsce i na historię i na malowanie „z ręki”. Nie zamykałbym świata murali na pewne kategorie. Najlepiej żeby powstawało ich jak najwięcej.

Namalowałeś przy zbiegu ulic Gliwickiej i Bocheńskiego mural przedstawiający Johna Baildona.

Mural jest inicjatywą PTTK Baildon, projekt lekko zaadaptowałem pod swoja rękę. Jak przyjrzymy się bliżej to można zauważyć warstwy wielokolorowych plam, które zlewają się ze sobą i przechodzą jeden w drugi. Do wykonania muralu miałem około 40 odcieni bazowych podstaw w sprayu, a potem jeszcze mieszałem te kolory sam, tworząc przejścia między nimi. Jestem bardzo zadowolony z projektu i z efektu końcowego.

Z twoich prac najbardziej jednak zapada w pamięć oniryczny obraz przedstawiający Kazimierza Kutza. Mural został zaprojektowany przez Erwina Sówkę, ostatniego malarza z grupy Janowskiej. Jak przebiegała współpraca z artystą?

Od pana Erwina dostaliśmy część obrazu przedstawiającego Hutę Uthemanna (Huta Metali Nieżelaznych w Szopienicach – przyp. red.) oraz odręczny szkic Kutza na kucu. I potem te elementy musiałem poskładać w całość. Obraz, który otrzymałem przedstawiał widok na hutę oraz leżącego mężczyznę. W trakcie projektowania docelowego obrazu, usunąłem tę postać i umieściłem zamiast niej postać Kutza ze szkicu. Mural powstał bardzo szybko, miałem bardzo dużo swobody przy projektowaniu, jak na kopię i przeniesienie cudzego dzieła. Nie przeprowadzaliśmy szczegółowych konsultacji z panem Erwinem. Spędziliśmy trochę czasu, kiedy przyjechał na otwarcie. Pana Erwina wspominam bardzo miło. Człowiek w podeszłym już wieku, jednak pełen wigoru i z dobrym żartem. Podsumowując, było to super doświadczenie i bardzo się cieszę, że mogłem go poznać. Jeśli miałbym cos powiedzieć o samym muralu to odzwierciedla on surrealizm, znany z obrazów Sówki. Kiedy stoi się pod ścianą, to daszek wydaje się równy, a całość znajduje się w poziomie, a im dalej odejdziemy tym bardziej widoczne są zakrzywienia i poruszenie postaci kucyka. Zachęcam do sprawdzenia, bo jest to niesamowite w odbiorze.

Wielkoformatowe obrazy, powstające na zewnątrz, często są zamalowywane i zastępowane nowymi. Czy ulotność street artu dodaje tym pracom wyjątkowości czy raczej zmniejsza ich wartość?

Moje najwcześniejsze dzieła i to z czego wyrosłem to jest graffiti i tutaj tymczasowość jest wpisana w taki rodzaj sztuki. Malujesz ścianę i zaraz jest czyszczona, albo ktoś inny przychodzi i maluje swoje. Sztuka uliczna jest dla mnie zapisem wspomnień, a kiedy powstaje w tym samym miejscu coś nowego to jest to naturalna kolej rzeczy na ulicy. Chociaż, jeśli chodzi o mural Johna Baildona, to wolałbym, żeby tam był dopóki będzie stała ta kamienica.

Malowałeś też ściany za granicą. Jak wspominasz te wyjazdy?

W Niemczech byłem bardzo ciepło przyjęty. Zrobiono specjalną konstrukcie przy ścianie i zakryto wszystko płachtą, żeby mnie nie było widać. Jak robiłem mural to przyszły dzieci i śpiewały mi niemieckie piosenki, całym przedszkolem. Najgorzej miałem w Emiratach Arabskich. W Abu Dhabi malowałem projekt i tam byłem zależy od pracowników, którzy przeprowadzali remont. Namalowałem coś jednego dnia i drugiego, kiedy przychodziłem do pracy, to było zniszczone, bo ktoś rzucił jakąś rurą, albo źle wyciął gniazdko. Ale z drugiej strony malowałem w Raz Al. Kaima, największe na świecie malowidło świecące w ciemności, które zostało wpisane do Księgi Rekordów Guinessa. W projekcie partycypowałem z innymi artystami z całego świata i tam znów ciepłe przyjęcie.

Masz jakieś marzenie, dotyczące tego jak street art mógłby wyglądać w przyszłości?

Najbardziej chciałabym  móc malować swoje autorskie projekty, na jak największych ścianach. I to jest moje marzenie, żeby było jak najwięcej wolności i jak największe ściany. Na ulicy na wszystko jest miejsce i na historię i na malowanie „z ręki”. Nie zamykałbym świata street artu na pewne kategorie. Najlepiej żeby powstawało ich jak najwięcej. Fajnie by było gdyby scena była zjednoczona i najważniejszy był szacunek. Chciałbym, żeby młodzi ludzie mieli szacunek do prekursorów. Najpierw czerpali wiedzę, a później wychodzili malować.

Jak opisałbyś swój styl?

Jeśli chodzi o mój styl graffiti – semi wild style, bo nie używam bardzo skomplikowanych form – to tylko free style, ja nie robię projektów. Dostaje ścianę, patrzę na nią i w tym momencie działam. Sztuka powstaje teraz i koniec, nie ma nad czym myśleć i co zmieniać. Najbardziej cieszy mnie kiedy mogę machać ręką, mam możliwość tworzenia z rozmachem. Nie lubię drobnych rzeczy. Największą przyjemność z malowania daje mi free hand, kiedy nie ma żadnego szablonu i projektu.

Jak dla ciebie zaczął się street art?

Od dziecka rysowałem. Bardzo lubiłem w szkole te zadania, kiedy trzeba było przepisywać literki. Robiłem ich znacznie więcej niż inni. Potem poznałem komiksy Tytus Romek i A’Tomek, co bardzo mnie inspirowało i rysowałem swoje odcinki, a rodzice dopisywali w dymki tekst, kiedy jeszcze tego nie potrafiłem. Bardzo lubiłem zawsze siedzieć przy biurku i sobie rysować.  U mnie na osiedlu było tak, że jak młody chłopak wyskakiwał pisać po ścianach, a jeszcze nie spędził odpowiednio długiego czasu siedząc przy biurku i rysując w zeszycie to miał bęcki. Najpierw trzeba było poświęcić swój czas i pokazać starszym chłopakom, zanim puścili Cię na ścianę. Ja byłem najmłodszy z grupy na osiedlu i chłonąłem wszystko jak gąbka. W 2004 roku przeprowadziłem się do Bytomia, poznałem Jerzego Staszczyka i on pokazał mi, że możemy na tym zarabiać. I od tego czasu żyje tylko z malowania. Nawet, jeśli w momentach kiedy nie było zleceń szedłem do innej pracy, to zawsze ta praca była powiązana z malowaniem.

 

 

Skip to content